Strona:Głodne kamienie.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.




I.

Było to nocą księżycową w czas pełni, w początkach marca. Młoda wiosna rozsyłała na wszystkie strony swe tchnienia, ciężarne wonią kwiatów mangowych. Miły śpiew niestrudzonej papiji, ukrytej w gestem listowiu starej, bliźniaczej śliwy nad sadzawką, dolatywał do czuwającej jeszcze sypialni w domu Mukerdżi’ego. Tam, przy oknie, siedział Hemanta naprzeciw swej żony; bawił się delikatnie lokiem jej włosów, okręcając go sobie dokoła palców, to znów dzwonił splotem jej bransolet, lub też zsuwał jej na twarz wieniec, który jej włożył na głowę. Podobny był do wietrzyka wieczornego, który pieszczotliwie wdzięczy się do swego ukochanego kwiatuszka i, nie chcąc pozwolić mu zasnąć, ciągnie go łagodnie to w tę to w drugą stronę.
Ale Kusum siedziała nieruchomo, patrząc przez otwarte okno, ze spojrzeniem utopionem najzupełniej w rozświetlonych księżycem głębiach nieskończonej przestrzeni. Zdawało się, jak gdyby nie czuła pieszczot małżonka.