Strona:G. K. Chesterton - Obrona niedorzeczności.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

dy, że w tym krzyku ohydnym brzmi dźwięk imienia jego umiłowanej. Czy poeta, widzący w przyrodzie tylko lilje i róże przysłuchał się kiedy krząkaniu świni? Jest to dźwięk rozkoszny, silny, sapiący, stłumiony, głos wywalczający sobie drogę z niezgłębionych skrytek przez każdy otwór i organ. Mógłby to być głos samej ziemi, chrapiącej w śnie potężnym. Otóż tu właśnie tkwi najgłębszy, prastary, przezdrowy i najbardziej religijny sens wartości przyrody — wartości, płynącej z jej ogromnego dzieciństwa. Jest ona niezgrabna, groteskowa, świąteczna i szczęśliwa jak dziecko. Czasami widzimy wszystkie jej kształty, niby gryzmoły dziecka na tabliczce — proste, prymitywne, o miljon lat starsze, niż cała choroba zwana sztuką. Rzeczy ziemi i nieba zdają się tu splatać z bajką piastunki, zaś nasz do nich stosunek wygląda tak prosto, że aby uzmysłowić sobie jasność i lekkość momentu trzebaby porównać go z pląsającym błaznem. Drzewo nad moją głową śpiewa, niby olbrzymi ptak o jednej nodze; księżyc jest okiem cyklopa. I gdyby oblicze moje chmurzyło się nie wiem jak ponurą próżnością, zemstą lub pogardliwem szyderstwem, kości mej czaszki śmieją się pod tem wiekuiście.