Strona:Gabriela Zapolska-Panna Maliczewska.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.
BOGUCKI (jak wielki pan).

Może kiedy... za miasto... wieczorem...

STEFKA (ironicznie).

Z podniesioną budą... A! z Milowiczówną to pan chodził nawet w dzień.

BOGUCKI (wymijająco).

Byłem o kilka lat młodszy, dziś mam zastanowienie i muszę myśleć o przyszłości.

STEFKA (coraz smutniej).

A z dyrektorem się pan zobaczy?

BOGUCKI.

Naturalnie... przy sposobności...

STEFKA (nieśmiało).

I o mnie mu pan powie?

BOGUCKI (wymijająco).

Przez jednego z moich przyjaciół. Mnie samemu teraz nie wypada... Cóż to? humorek niedobry?

(wstaje)

O! to już wypraszam sobie. — Trzeba się zawsze uśmiechać i wesoło mnie przyjmować, bo ja sam mam często chwile strasznego zdenerwowania i należy mnie rozrywać. To jest moje ultimatum. Cóż — sztimt?...

STEFKA (smutno).

Sztimt!