Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/107

Ta strona została przepisana.

przez odległość salonu, i nagle uderzyła go myśl zbytecznéj obecności Kafthana wśród téj „śmietanki” towarzystwa. Jego odosobnienie, brutalna jakaś żałoba, którą wlókł za sobą pomimo jasnéj barwy odzieży, miała w sobie coś tragicznego. Pchany przez rodziców, wiedziony chęcią próżności, pozwalał deptać po sobie falandze tych motyli o barwnych skrzydłach różowego Pierrota. Nie odrzucał nigdy żartów, które jak grad spadały na jego głowę. Bał się urazić któregokolwiek z „kasynowców”. Przyjęto go na członka kasyna, gdyż przedstawił go hrabia Dezydery i dlatego, że w długie wieczory zimowe można było drwić z niego, robić plotki, bawić się jego kosztem i zabijać jego czas. On — znosił to wszystko, pochylając ramiona z mrukliwą obojętnością chłopca lub pajaca, przyzwyczajonego do pocisków rozbawionego tłumu, i tylko oczy wielkie, wsunięte w głąb, ciemniały mu chwilami i nikły w tém pociemnieniu, jak oczodoły w czaszce trupa.
Nagle ze drzwi prowadzących do Petit Trianon wysunął się hrabia Dezydery. Jako gospodarza domu, pełno go było wszędzie. Zjawiał się nagle, jakby wypchnięty z pod ziemi niewidzianą sprężyną. Stanął na progu, oczy zmrużył i widocznie kogoś szukał. Już Kafthan uśmiechał się blado i oczekiwał na jakieś uprzejme słowo, gdy nagle hrabia minął go i wprost ku Wielohradzkiemu zmierzał.
Tadeusz oczekiwał go, prostując się i starając