Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/111

Ta strona została przepisana.

karcianego stolika. Kaftkan często rozpaczliwie śledził wynik gry i stał nieruchomo, wpatrzony w wa chlarz kart, wykwitający z białéj ręki Malewicza. Wiedział bowiem, że przegraną on zapłaci, przyjmując w milczeniu pociski ironii, szyderstwa, dziecinne żarty, które zdawały się sprawiać ulgę nieszczęśliwemu graczowi i uspakajać mu nerwy. Gdy zaś przeciwnie Malewicz wygrał znaczną summę, Kafthan oddychał.
Wczoraj jednak grano w kasynie, i to grano wściekle „wielką partyę“. Malewicz zgrai się jak włoskie skrzypce. Zgrzytnął zębami raz jeden i chichotać się zaczął. Dawno już stracił niewielkie mienie, jakie posiadał. Żył teraz z gry i nadzieją dobrego ożenku. Porwał więc Kafthana w swe szpony i dręczył żartami. Wielohradzki, przechodząc mimo, posłyszał:
— Musisz pan iść ją zaprosić do kotyliona... musisz pan... albo czekaj — ja to za pana uczynię...
Kilka panienek zatrzymało się opodal i rozbawione, różowe od tańca, patrzyły na Kafthana z po za koronkowych wachlarzy. Pozbitowski wzruszał ramionami. Znajdował, że Malewicz nudzi wszystkich. Trwa to zbyt długo, należałoby już coś innego wymyślić.
Wielohradzki wsunął się szybko do małego saloniku, tak białego, iż zdawał się być cały ulepiony z cukru. W alabastrową dużą urnę wpuszczona lampa rozlewała dokoła łagodny śnieżny blask. W bieli téj świetlanéj rozpływały się delikatne malowidła ścian, panneaux o białych tłach, zarzucone