Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Muszka oparła się o poręcz kanapy i patrzyła na niego wciąż z odcieniém ironii.
Mais c’est de l’éloquence!... — rzuciła niedbale — à propos akcesoryów kotylionowych, podajesz mi pan zdanie wyjęte z jakiejś komedyi Ohneta... Dlaczego to pan czynisz?... Zemną taka gra na nic się nie przyda. Jeżeli zapragnę słyszéć des phrases hien tournées, zawołam Pozbitowskiego, Malewicza, mego kuzyna, i będę je mieć do przesytu. Nie lubię girland nawet na ścianach i saloniku, który poprzedza ten gabinet, znieść nie mogę. Nie wij mi pan więc girland z frazesów nigdy!... — vous entendez?... jamais.
Wielohradzki uczuł się bardzo skonfundowanym. Ów frazes przyszedł mu na usta bez żadnéj chęci popisywania się elokwencyą. Stał więc zmieszany, powiekami mrugał i usta w podkówkę ułożył, przybierając mimowoli minę, jaką czasem swą matkę i Tecię rozbrajał.
Muszka patrzyła na niego długą chwilę i nagle wyciągnęła doń rękę.
— O ile ja pana wolę, gdy pan nic nie mówi!... — wyrzekła, zaginając haczykowato palce, odziane w cienką białą rękawiczkę.
Wielohradzki rękę tę, któréj cale dziesiątki ujrzał znów w lustrze, pochwycił.
— Milczę!... — szepnął, nieśmiało palce drobne Muszki ściskając.
Oni! oui! taisez-vous! — mówiła dziewczyna.