Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/116

Ta strona została przepisana.

— Lecz oczy mówić będą... — szeptał Wielohradzki.
— Dlaczego?.. oczom można także nakazać milczenie!
Jakby na potwierdzenie tych słów, odbiegła od niego oczami i Wielohradzki poczuł, że jéj dłoń sztywnieje w jego dłoni. Chciał w jakikolwiek sposób przedłużyć tę chwilę rozbudzającéj się sympatyi i szybko zapytał:
— Tańczymy razem kotyliona?
Ona roześmiała się nagle i cale słońce zabłysło w jéj oczach, w dołkach jéj bladych, matowych policzków.
— Naturalnie! — odparła z niezwykłą żywością w głosie.
Ten głos, ten śmiech, to nagłe ożywienie się ośmieliły i porwały Wielohradzkiego. Natychmiast więc postarał się o spełnienie niedyskretnéj niezręczności.
— Ja... byłem przed kościołem!.. — wyszeptał, oglądając się na drzwi otwarte... — byłem przed kościołem i w teatrze...
Ręce ich rozplotły się.
Muszka nagle wyprostowała się, uśmiech jéj znikł, dawny spokój powrócił na jéj bladą twarz.
— A!.. — odparła obojętnie i przez zaciśnięte zęby — kiedy pan byłeś w teatrze? na jakiéj sztuce?..