Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/120

Ta strona została przepisana.

ku, wielkie płótna rozpięte na blejtramach teatralnych, i Muszka śledziła gest jego ręki i błysk doskonale wyszlifowanego paznogcia, w którym się światło łamało.
I nagle podbita wyrzekła spokojnie:
— Ja wyjdę wtedy, gdy posłyszę trzykrotne stuknięcie, i to w interwallach...
Wielohradzki chciał odpowiedzieć, lecz już wtargnęła do gabinetu Orzecka i, wziąwszy szybko w rękę jeden z welonów, zarzuciła go na głowę.
Śmiejąc się, przeglądała się w lustrze i szybko mówić zaczęła dość skrzeczącym głosem:
— Tak! tak! należy się porozumieć, ażeby późniéj nie było zamieszania... według mnie, ten, który prowadzi kotyliona, dzieli swą odpowiedzialność i pracę z damą, która z nim tańczy... wszak prawda?
Głos jéj brzmiał jeszcze donośnie wśród massy lustrzanéj, gdyż już na progu stanął kuzyn Muszki, Maleni, i olbrzymią postacią swoją zasłonił prawie drzwi całe. Wyborny „koniarz” w ubraniu balowem wyglądał jakby trzymał lejce i prowadził owe sławne breaki, mail-coach’e, z których był tak dumny. Na jego widok Muszka wyprostowała się, porzuciła trzymane w ręku welony i, rzuciwszy przelotne spojrzenie na Orzecką, ujęła ją pod rękę.
— Teraz już wiem, o co chodzi... — wyrzekła — pan (tu wskazała brodą na Wielohradzkiego) wy-