mierzone i zważone na wzorowéj szali zastanowienia i rozsądku.
Obaj mężczyźni pozostali teraz sami i Wielohradzki uczul ten dziwny lęk i zmieszanie, jakie ogarniało go zawsze w obecności Maleniego. Ten typ arystokraty-karyerowicza imponował mu, a człowiek nerwy mu szarpał.
Dla nabrania równowagi zaczął układać porozrzucane akcesorya kotylionowe; w lustrach jednak widział kilkakrotnie odbicie postaci hrabiego. Te wielkie blade twarze, powiększone jasnością łysiny i przecięte plamami czarnych oczu, zdawały się unosić w przestrzeni, jak potworne maski japońskie.
Nagle Maleni ręce w tył pod poły fraka założył i ku Wielohradzkiemu twarzą się zwrócił. Maski w lustrach mignęły i teraz kilka profilów bladych, niepewnych, rozlanych w fałdach podbródków, z nosami zadartemi, majaczyły w srebrnych taflach szklanych.
Hrabia otworzył kilkakrotnie usta i wreszcie wyrzucił z siebie krótkie, okrągłe frazesy, które niepomiernie zdziwiły Tadeusza:
— Urządzam pojutrze fête champêtre. U mnie, w Paprotce. Jechać będziemy mailami. Późniéj radbym, aby tańczono. Czy zechcesz pan należéć do nas? Może objąłbyś pan dyrekcyę tańców? Sądzę, iż możnaby urządzić kotyliona en plein air...
Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/122
Ta strona została skorygowana.