Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/130

Ta strona została przepisana.

rozmarzona i wpół senna, zasłuchana w mełodyę arabską, kołysankę tęskną i porywającą.
Wielohradzki daje znak muzyce, i nagle kołysanka zmienia się w walca, który chwilę drga w powietrzu nieśmiało, jak nagle uwięzione echo, i powoli przechodzi w taneczne tempo.
Arabowie ujmują wpół swe odaliski, w mgłę i gwiazdy spowite.
I zaczyna się wić szereg srebrno-biały, rozkołysany namiętnie, śnieżny w potokach elektryczności, okrążający, jak wał śniegu, mury domku.
Burnusy wiewają, welony srebrzą się, iskrzą, jak szmaty mgły porannéj, rozjaśniane morą nagich gorsów i ramion lub złotem włosów, w których teraz światło migocące zapala iskierki.
W téj bieli, w tym delikatnym szumie wirujących tkanin, płyną powoli złączone pary rozbawione, rozflirtowane, uśmiechnięte, i tylko teraz ciemne wachlarze liści palmowych wznoszą się tryumfalnie, wykwitając w swéj apoteozie, jakby z massy skrzącego się śniegu i kołyszącego się lodu.
Dokoła rozległ się szmer uwielbienia. Ta biel, te welony, te gwiazdy płynące na skrzydłach gazy, ta odzież malownicza i wdzięczna — tworzyły całość artystyczną i ciągnącą oczy, przyzwyczajone do banalności fraków i balowych strojów kobiecych.
Tu i owdzie rozległy się oklaski.
Hrabia Dezydery wolał: — Bhavo bhavo!.. wtóro-