wała mu stara hrabina Bodecka. Czar roztaczającéj się dokoła przeczystéj bieli zaczynał porywać wszystkich. We drzwiach duszono się literalnie.
Wówczas Wielohradzki uczuł wielką dumę, rozsadzającą mu piersi. Oklaski te, które tańcząc słyszał, bezwarunkowo należały się jedynie tylko jemu, gdyż to on ubrał te maryonetki i w ruch puścił. Tryumf ten upajał go. Metteur en scène promieniał w nim w całéj pełni. W objęciach trzymał Muszkę, która w téj chwili wydawała mu się nadziemską istotą, i czuł, jak ręka hrabianki ściskała delikatnie jego palce, pomimo, że oczy błądziły wśród tłumu przesuwających się przed nią postaci.
Lecz Wielohradzki na ten szczegół nie zważał; upojony, oczarowany, tańczył wciąż, mając w objęciach Muszkę, a przed sobą białą smugę wirujących par i mgłę rozwiewanych welonów, których gwiazdy, jak srebrne szlaki tajemnicze i urocze, migotały przed nim z uśmiechem wschodzących jutrzenek.