swych rumaków: niewprawna ręka ściągała zbytnie lejce, konie pędziły, wyrzucając kłęby piasku. Zaczęły z szaloną szybkością okrążać plac, waląc od czasu do czasu kopytami w pudło szarabana. Jak zjawisko dziwaczne i straszne pędziły, zakreślając koło i pozostawiając w środku całe zgromadzone towarzystwo, ekwipaże i inne konie. Wszyscy umilkli i śledzili z zadziwieniem ową piekielną jazdę czarnych koni, czarnego powozu i czarnego człowieka, który, olbrzymi, z ramionami ściągniętemi siedział na koźle, błyskając w skurczu rozpaczliwie skrzywionych ust dwoma rzędami dużych, zżółkłych zębów.
Orzecka przyłożyła do oczu swoją face à main, mężczyźni dobywali monokli.
— Qui est-ce? — pytano się wzajemnie.
Nagle Malewicz zaniósł się ze śmiechu.
— Kafthan! — krzyknął — daję słowo Kafthan!..
Tragiczny woźnica dobiegł mety, którą jego kapryśne rumaki zakreśliły sobie w przystępie chwilowego rozdrażnienia. Zwolniły bowiem biegu i zatrzymały się same, okryte kurzem i pianą. Kafthan, siny, trupio blady z gniewu i trwogi, nie śmiał ruszyć się na ławce. Szaraban jego o dwóch kołach, z dwiema poprzecznemi ławeczkami, nie miał właściwie kozła, lecz z prawéj strony coś nakształt wysuniętéj poduszeczki, na któréj powożący siedziéć musiał. Kafthan ostrożnie osunął się na ławeczkę, wyściełaną aksamitem centkowanym i przepiętym
Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/148
Ta strona została skorygowana.