nieniem głowy. On oddawał im ukłon z tą samą miną, z jaką Melunio Orlicki pożegnał go przed chwilą.
— A!.. a!.. pan Tadeusz!.. zkądże to? od kogo?..
— Od Boteckich! — odrzucił niedbale Wielohradzki.
Czarno ubrana kobieta wzniosła w górę oczy.
— A! godny dom!.. wielcy państwo!..
— Żegnam panią!.. — rzucił jéj przez plecy młody człowiek.
Ręką nawet powachlował kilka razy w powietrzu.
— A mamunia, zdrowa?.. — pytała czarno ubrana dama.
Lecz nie było odpowiedzi.
Wielohradzki przyśpieszał kroku, czując się coraz więcéj zmęczonym.
Teraz tu i owdzie przed bramę wychodzili lokaje, stangreci, świéżo ubrani i ogoleni, w kamizelkach i fartuchach, niektórzy w pantoflach filcowych na płaskich, ordynarnych nogach.
Stróże oczyszczali chodniki; dopomagały im żony, odziane w jasne kaftaniki.
Na balkonie jednéj z kamienic pojawiła się pokojówka i zaczęła wynosić z głębi salonu doniczki z palmami. Jasna jéj głowa tonęła w massie liści, które rozwiewały się wysoko, tworząc nad jéj włosami las zielonych wachlarzy.
Kilka kropli wody spadło z wazonu na ulicę.
Stróż, młody chłopak o ciemnych oczach i zdro-
Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/15
Ta strona została skorygowana.