rożką. Miał ochotę wsiąść do niéj i pojechać za całém towarzystwem. Lecz natychmiast myśl ta go opuściła. Dorożka wobec tak świetnéj linii powozów! Ogarnął go żal do Muszki, do Maleniego, iż zaprosiwszy go, nie pamiętali o nim. Rozgniewany, rozżalony, zaczął myśléć o powróceniu do domu. Lecz właśnie mail Maleniego ruszył z miejsca. I Wielohradzki widział, jak Muszka w aureoli swego wielkiego kapelusza rozpoczynała wieść cały orszak roześmiany, rozbawiony i powoli oddalała się, znikając na zakręcie drogi.
Powozy szykowały się jeden za drugim, i teraz był to długi szereg najdziwaczniejszych ekwipaży, które zdawały się być ogonem komety, zatapiającéj się w słoneczną jasność białéj drogi, szeroko otwartéj i płynącéj w przestrzeń nieskończoną długością olśniewającego węża.
Wielohradzki cały rwał się za tymi, którzy oddalali się od niego z obojętnością najwyższą; gorączkowo obejrzał się dokoła. Wzrok jego padł na szaraban Kafthana, który cierpliwie czekał, ażeby zająć ostatnie miejsce w tym tryumfalnym pochodzie.
Jednym susem Wielohradzki dopadł do drzwiczek szarabana.
— Macie dla mnie miejsce? — zapytał, i nie czekając odpowiedzi, wskoczył do wnętrza powozu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |