Obiad miał się ku końcowi.
Teraz służba zapalała lampy, osłaniając je abażurami w formie kolorowych tulipanów, i ustawiała je na stole. Podstawy lamp tonęły w massie liści, z których obrus był utkany. Ta orgia kwiatów i zieloności odurzała i rozmarzała zarazem. Kobiety co chwila odrywały róże z tych niezlicznych girland, które wiły się wśród srebra i kryształów, i gryzły nadwiędłe listki. Tylko kandelabry z mchu utkane stały całe i niewzruszone, wznosząc ku górze snopy jarzących świec.
Podniesiono całą jedną ścianę namiotu i oparto ją wysoko na dzidach. Przez tę szeroką bramę wpływało chłodne powietrze wieczoru i blado-niebieski zmrok nadchodzącéj nocy.
I tylko drzewa w oddali nabierały wyrazistszych kształtów. Niektóre miały rozpięte korony, jak olbrzymie wachlarze delikatnéj koronki, inne karlały jak murzynki smutne i opuszczone, inne szły prosto w górę, jakby uciekając przed wyrokiem ludzkim, który krzywdę im czynił.
I drzew tych była moc cała, nieskończona, armia nierówna wzrostem i umundurowaniem.
Nawet niejednakowe światło, niejednakowe cienie owijały je teraz powoli. Gdzie niegdzie białe smugi wlokły się wśród paproci i gąszczu się chwytały — to znów szafir czysty zdawał się być resztką dziennego nieba, zabłąkaną wśród zmroku.
Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/154
Ta strona została skorygowana.