Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/157

Ta strona została skorygowana.

schadzkę za jéj pośrednictwem. Uczyniwszy to, rad był z siebie niezmiernie. Kłamliwe wykręty Muszki, które rzucała mu z lodowatą obojętnością, imponowały mu niezmiernie. Chciał dorównać jéj choć w części i pokazać, że i on potrafi być wysoce „dyskretnym“. Pewny był, że Muszka usiłowania jego odczuje, zrozumié i ocenić potrafi.
Dziś nie widział jéj prawie. Zabłysła mu wysoka na koźle mail’u, po nad czerwonemi smugami kół w aureoli swego wielkiego kapelusza. Późniéj przesunęła się koło niego z szelestem jedwabnych fałd płaszcza, którym otulała się zazdrośnie, kryjąc swą suknię przed oczyma innych kobiet. Słyszał ją tylko, jak prosiła Maleniego, aby zaprowadził ją do psiarni, i urywane zdania téj rozmowy dolatywały go wśród szumu lasu.
— Czy twoje nowe psy courants przybyły?
— Nie jeszcze, mam jednak cztery Gordon Setters, czarne, podpalane, prześliczne. Ręczę, że ci się podobają.
— Och, mnie się wszystkie twoje psy podobają. Pysznie je kompletujesz. A twoja suka gaskońska czy żyje?
— Żyje, ale nie mam już z niéj żadnéj pociechy. Chciałam ją wymienić u Jurka na dwa Bassety, wiesz, Dachshundy nizkie, ale przedziwnéj piękności, i dodać mu jednego z mych Briquetów d’Artois, lecz nie chciał...