Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/169

Ta strona została przepisana.

Marthe!.. Marthe!.. — zawołała.
Me voilà!.. — odparł glos Orzeckiéj.
I nie spojrzawszy nawet na Wielohradzkiego, Muszka z szełestem i szumem zanurzała się w morzu paproci.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Kotylion ma się ku końcowi.
Setki lamp blado-zielonych i blado-różowych kołyszą się na gałęziach drzew. Gdzieniegdzie płoną pochodnie. Estrada cała utkana gwiazdami lampionów, z po za lasu ku górze, ku czarnemu oceanowi przeczystego szafiru biją snopy rac i tryskają bukiety złocistych fajerwerków. Muzyka gra jeszcze walca i w téj chwili Wielohradzki rozdaje różnokolorowe szklane latarki w formie gwiazd, które tancerze za pomocą rusztowań drucianych, opasujących ich ramiona i czaszkę, przytwierdzają sobie na czubku głowy. Śmiechy i żarty głuszą niémal dźwięki orkiestry, grającéj pianissimo. Orzecka zanosi się ze śmiechu, nie mogąc wejść w zbyt ciasny na jéj okrągłe ramiona pancerz drucianéj klatki. Malewicz pragnie jéj przyjść z pomocą, lecz ona zwraca się z prośbą ku Dezyderemu, który zeszedł z estrady, od boku staréj pani Bodockiéj, i wmieszał się pomiędzy tancerzy, zaciekawiony mnóstwem kolorowych światełek, które migotały teraz już na głowach tancerzy. Za nim Melunio Orlicki, zziębły pod warstwą bieli-