Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/17

Ta strona została przepisana.

Zapiął nawet teraz szczelnie kołnierz od palta i nasunął szapoklak głęboko na oczy.
Słońce bowiem wiosenne, jasne i przejrzyste, zaczęło przebijać chmury i słać złote strzały (uśmiechnięte gońce) w błękitne źrenice młodego człowieka.
Lecz źrenice te, od pyłu posadzek balowych i migotliwego blasku sztucznego oświetlenia zmęczone, biły powiekami, jak jaskółki skrzydłami.
Tadeusz słońca, jasności i czystego powietrza nie lubił.
Z bramy kamienicy wyszła powoli młoda dziewczyna, prowadząca za rękę małego chłopczyka w szarym, zbyt krótkim paltociku.
Dziewczyna była blada, prawie żółta, i tylko oczy jéj wielkie, czarne świeciły wśród bladej maski twarzy i czerniały zdaleka.
Odziana była dziwacznie, niezgrabnie, z pewną ubogą a smutną pretensyą.
Więc — jersey ciemno-czerwony, jersey złego gatunku, gdyż pod trykotową tkaniną sterczały brutalnie fiszbiny gorsetu. Na wierzchu od szyi ku stanowi kawałek zmarszczonej satyny, w kremowe i czerwone kratki, stanowił klassyczną kamizelkę. Spódnica szara, zbyt krótka z przodu, z tylu wlokła się po ziemi. Na kształtnej i ładnie uczesanej głowie kapelusz kastorowy z rozfryzowanem piórem.
Pomimo téj pstrokacizny, dziewczyna potrafiła je-