Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/174

Ta strona została przepisana.

iż traci głowę. Zebrał jednak resztę przytomności i klasnął w dłonie.
En route!.. — zawołał.
Orkiestra wybuchnęła z całą siłą i Muszka popłynęła, znacząc takt dyskretnie, aby nie naruszyć estetycznéj linii, w jakiéj słońce płynąć miało. Wielohradzki cofnął się z areny ku krzakom, wśród których stali ukryci elektrotechnicy, mający rzucać elektryczne promienie na tańczące grono. W ciemności jednak, wiedzeni przez Muszkę, okrążali tancerze arenę, tworząc koło barwne, mieniące się od świateł, jak pierścień olbrzymi sadzony szafirami, rubinami, topazami, szmaragdami i spojony słońcem-brylantem. Klejnoty te zdawały się płynąć same w przestrzeni, bo tancerze, według informacyi Wielohradzkiego, starali się opuszczać twarze, aby nie psuć efektu.
I pierścień ten wił się teraz wężowo, jakby łamany nagle palcami olbrzyma, aż nagle rozerwał się na dwie części, które mijać się wzajemnie zaczęły i wreszcie złączone mieszały się harmonijnie po to, aby rozprysnąć się nagle w promienie krzyża, którego środek stanowiło słońce, płonące na czole Muszki. I teraz twarze zaczęły majaczyć fantastycznie, tajemniczo, przyciemnione obramowaniém włosów i u mężczyzn odcięte od reszty korpusu ciemną linią odzieży. I była to cala armia głów bez ciał, płynących w przestrzeni, roześmianych lecz milczących, często bladych trupio w błękitnym blasku, to znów