Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/207

Ta strona została przepisana.

stroje rybaków, rozchodzących się z bark po szynkach i knajpach nadbrzeżnych.
Owionął go ostry zapach warechu i świéżych ryb. Dzuł sie dziwnie niespokojnym i mimowoli drżał teraz na całem ciele. Lecz już omnibus zajeżdżał przed hotel pierwszorzędny i wysoka kobieta w małym czepku, odziana czarno, z twarzą rozpaczliwie smutną, otwierała drzwiczki omnibusu. Była to sama właścicielka hotelu, pani Lechnche, chłopka bretońska, zbogacona i wiecznie zachmurzona. Szybko zmierzyła wzrokiem wykwintne ubranie podróżne Wielohradzkiego i oceniła jego bagaże. Widziała, iż walizki nie były wielkie, lecz dość eleganckie, okryte pokrowcami z szarego płótna, na których czerniły się dyskretnie wyszyte monogramy. Zwróciwszy się do służby, zadysponowała numer 42 i, oddawszy dziewczynie walizki, powróciła na ławkę, stojącą przed hotelem, na któréj usiadłszy z założonemi na piersiach rękami, zdawała się zapominać o Wielohradzkim i o świecie całym. Z pod oka jednak śledziła wciąż sardynierki, przechodzące z koszami pełnemi sardynek przez plac, czekając na wysłanie swych ludzi w chwili, gdy fabryki przestaną już kupować potrzebne im ilości ryb. późniéj bowiem przybyłe barki musiały sprzedawać połów swój za bezcen, nie chcąc być zmuszonemi do wrzucania sardynek w morze. Pani Lechnche miała niewielką fabrykę, cokolwiek oddaloną od miasta. Skupowała