Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/218

Ta strona została przepisana.

wysmukła i piękna, zamajaczyła przed nim, opięta długą rękawiczką duńską. Pragnął porwać ją, przycisnąć do ust, do serca, zdjęty nagłą potrzebą wypowiadania wszystkiego, co tłumił w sobie od tak dawna, lecz milczenie Muszki dławiło mu wyrazy cisnące się do gardła. Nie chciał być śmiesznym: a czuł, iż byłby śmiesznym, dając w téj chwili ujście swym romantycznym popędom.
Muszka, zapatrzona w dal, zdawała się w téj chwili już zapominać o jego obecności.
Przed nią słońce zapadało powoli, zawiészone jeszcze po nad morzem naksztalt olbrzymiéj purpurowéj lampy. Odbijało się w morzu daleko, rozpłaszczając się na całe pasma, drżące złotem i krwią rubinów. Lecz już w oddali, ku skrajom widnokręgów, i niebo i morze przybierało żółto-biale tony i zlewało się razem tak, iż zdawać się mogło, że to ocean podnosi się ku górze i przechodzi w ten ciemny szafir, służący za tlo purpurze słonecznéj. Z mokrego warechu, który włóczył się bronzowemi kłębami po rozpadlinach skały, wznosiła się ostra woń jodu. Dziwaczne zielony mchy o szmaragdowych cieniach czepiały się kamieni jak warkocze topielicy.
I nagle, z szaloną szybkością, zaczął konać dzień. Morze cofało się, odsłaniając coraz więcéj wybrzeże, pokryte teraz gładką powierzchnią zwilżonego piasku. Po morzu liliowo-białém, o czerwonawych smugach świeżo przelanéj krwi, przesuwały się barki