Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/220

Ta strona została przepisana.

odłamkach skały swe stopy, obute w płócienne o gumowych podeszwach trzewiki.
Milcząc, przeszli całą „plażę”, i teraz Muszka szła cokolwiek naprzód, dziwnie wiotka i kształtna w swym białym flanelowym kostiumie, składającym się ze spódnicy, krótkiego żakietu i sznurowanéj u szyi bluzki. Przechodząc mimo drugiéj „plaży”, Muszka zatrzymała się na chwilę, obok drzemiącéj murzynki.
— Cóż to? śpisz, Dżałi? — spytała po francusku.
Murzynka, a raczéj taitianka, otworzyła szeroko swe prześliczne czarne oczy (oczy dobrego domowego zwierzęcia) i z uśmiechem, odsłaniającym w ciemni jéj twarzy dwa sznury białych zębów, odparła chrapliwie:
Moâ... froidd!..
Przytuliła małpę, owinęła się w szmatę jedwabiu i znów zaczęła drzemać, ciągle zmarzła i drżąca, nawet w jaskrawym blasku słońca. Muszka pochyliła się nad małpą i głaskać zaczęła jéj kosmatą czaszkę.
Joli Coco!.. — mówiła pieszczotliwym głosem. W sercu Wielohradzldego wezbrał wielki żal.
Muszka miała nawet dla zwierząt dobre słowo: dla niego nic, prócz odegranéj komedyi w chwili powitania. Gdy odeszli od małpy, zdjęty nagłą determinacyą, wyciągnął rękę.