— Proszę wziąć Mopcię i zawołać Tamtutkę...
Panna Marcela wyciągnęła rękę, i dopiéro teraz Wielohradzki dostrzegł, iż hrabina trzymała pod pachą małego pieska, tak popielatego, jak jéj okrycie.
— Tamtutka!.. — wołała panna Marcela.
Z po za kabin wybiegł śliczny King-Charles z olbrzymiemi czarnemi oczami.
— En route!.. — zakomenderowała hrabina. — Muszko, podaj mi ramię, bo utonę w tym piasku!
Muszka podała matce ramię i obie, skinąwszy głową Wielohradzkiemu, odeszły powoli, kierując się w stronę wązkiéj uliczki, którą wydostał się na „plażę” Wielohradzki.
Tadeusz patrzył za niemi przez długą chwilę. Szły wolno, obie sztywne, prawie jednakowego wzrostu, obojętne na wszystko, co się wokoło nich działo.
Za niemi, jak cień, wlokła się czarno ubrana panna Marcela, a za panną Marcelą kopała się w piasku Tamtutka, wyglądająca zdaleka jak czarna niewielka kula.
Za chwilę cała ta karawana, obnosząca z taką godnością swe moralne i fizyczne ja, zniknęła pod arkadami liliowych akacyj i różowych powojów.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Table d’hôte!..
Wielohradzki pewny, że spotka przy stole Muszkę, wszedł pierwszy do sali jadalnéj.