Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/224

Ta strona została przepisana.

Chciał cofnąć się od progu, widząc, iż niéma jeszcze nikogo, lecz już pani Lechnche płaczliwie wskazywała mu miejsce w samym środku długiego stołu.
— Oto miejsce pana! — wyrzekła grobowym głosem.
Wielohradzki usiadł i zaczął wodzić wzrokiem po ścianach pokrytych deskami, na których wisiały stare porcelanowe talerze z Quimper i rozkładały się dziwaczne obrazy o brutalnych płaskich sposobach malowania. Gdzieniegdzie jaśniał blado-liliowy pasek morza roztopionego w szklance osłodzonéj wody. Jasne światło gazu wydobywało złośliwie na wierzch wszelkie wahania się nieumiejętnéj techniki wirtuozów pendzla i oświetlało tryumfalnie proste środki, jakiemi widocznie „nowi” starali się osiągnąć doskonalą summę wrażeń dla patrzącego na ich obraz człowieka.
Wielohradzki, zdziwiony, uznał w duszy, iż podobne „bohomazy” nie powinny być zawiészane nawet w salach hotelu, a wiedząc tyle o prerafaelitach, co o królowéj siamskiéj, ciasną duszą filistra zwracał się chętniéj ku liliowym piaskom, mającym być olejną fotografią nieskończonego w swym majestacie morza.
Tymczasem dokoła stołów krzątały się sługi, przeważnie młode dziewczyny, odziane w kostiumy