Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/239

Ta strona została przepisana.

gryzła usta. Szybko jednak przybrała na twarz maskę wesołéj obojętności, oddała Wielohradzkiemu słoje i zaprosiła go na połów krabów.
— Musimy wstąpić na „plażę” do naszéj kabiny — wyrzekła — nie mogę przecież wejść do wody ubrana tak, jak jestem w téj chwili.
Przeszli plac i zagłębili się w wąwóz, na który spadał deszcz akacyj. Poranek był prześliczny. Niebo miało tony opalu. Słońce z trudem przebijało się przez te mgły mleczne, które powoli rozdzierały się, znacząc owe rozdarcia złotemi zygzakami. Gdy doszli do „plaży”, morze zdaleka miało te same białe barwy, niepewne i wahające. Gdzieniegdzie migotała złotawa iskierka, lecz szybko gasła, pokryta płatami piany. Szeroko rozciągała się piaszczysta wydma łożyska, na którego jasnéj posadzce występowały brutalnie czarne skały, przyczajone, to znów wyciągające się w górę, pierwsze nakształt uśpionych potworów, drugie, jak olbrzymie, zrywające się do lotu ptaki wodne.
Wielohradzki stał koło kabiny, w któréj przebierała się Muszka; i smutek jego i zniechęcenie rozpływały się razem z temi mgłami, które słońce ostrzem swych promieni rozpraszało. Życie wydało mu się całém pasmem nieskończonych rozkoszy, i pełen otuchy przyglądał się swemu białemu flanelowemu garniturowi w wązkie niebieskie paseczki. Na nogach miał długie ciemno-granatowe pończochy, silnie obcią-