sząc ten kostium trochę ryzykowny z nieporównaną dystynkcyą i wdziękiem.
Wielohradzki wpatrywał się w nią z niemym zachwytem, ona zaś patrzyła na niego z widoczném upodobaniem. Chwilę tak skrzyżowały się te cztery źrenice. Pierwszy ocknął się mężczyzna i, uśmiechaąc się teraz tak, jak uśmiechają się ci, którzy mają atu w ręku, wyrzekł:
— Chodźmy!
I poszli w głąb wydmy piaszczystéj, ku drzemiącym lub zrywającym się do lotu skałom, po za któremi białe, jak mleko, morze powoli zaczynało się złocić i różowić po brzegach szumiących fal.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Szli tak długo, milcząc, aż dotarli tam, gdzie woda cienkiemi strumykami przepływała po piasku, na-kształ tniezliczonych strumieni, czystych jak łza i szemrzących cichutko po milionach muszelek, które się żółciły, różowiły, bielały i czerniły wśród niepewnego tła piasku. Wielohradzki zdjął trzewiki i pończochy, ukrył je w rozpadlinie skały i brodził teraz boso po piasku, cokolwiek zażenowany, nieoswojony ze zwyczajami przyjętemi na wybrzeżach morskich. Lękał się kataru i newralgii, lecz widząc, z jaką odwagą i niedbałością Muszka zanurza się w coraz głębsze pasma wody, usiłował ją naśladować, pomimo