Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/246

Ta strona została przepisana.

— O ile one od nas estetyczniejsze... o ile więcéj mają w sobie wdzięku!...
Lecz Tadeusz nie odczuwał jeszcze tego piękna i zauważył w duchu, że wszystkie te kobiety były płaskie i źle zbudowane. Zachował jednak dla siebie tę uwagę, teraz przykląkł obok Muszki i delikatnie, kolejno całował jéj cokolwiek opalone palce, z których Muszka poprzednio zsunęła rękawiczki, rzucając je na deseczkę kabiny.
Białe ptaki nagle porwały się do lotu i zaczęły bić skrzydłami, kierując się w stronę morza. Płynęły w jasności słonecznéj, która powoli zaczęła gorzeć łuną na skraju horyzontu. Muszka radosnym głosem zawołała:
— Mewy!... patrz!... mewy!...
Tadeusz rękę jéj do swéj twarzy przytulił.
— Jaka pani dobra!... — wyszeptał.
Muszka śmiać się zaczęła przeciągle.
— Muszę!... choćbym nie chciała... Mam wszystko, dokoła mnie, co mi jest drogie... morze... słońce... tęczę barw... ciszę... i dwa poczciwe stworzenia...
Obiema rękami pogłaskała psa po łbie.
Lecz Wielohradzki nie czuł tego dziwnego zidentyfikowania go z psim przybłędą.
— Nie znałem pani... z téj strony — wyrzekł — byłaś pani tak zawsze poważną, dziwną, niemal surową...
— Och!... — odrzuciła Muszka — nie uwierzy