Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/266

Ta strona została przepisana.

Na „plaży“ czerniło się aż od dzieci, które znosiły swoje okręciki, yachty, łódeczki, barki, yolle, i ustawiały je rzędem na piasku. Stary wilk morski Jagoury, z nogą drewnianą i twarzą czarną od wichru i soli, czekał w niewielkiéj lodzi spokojnie, paląc fajkę i plując w morze. Co chwila jakieś dziecko wybiegało tuż po nad brzeg, tak, że fale, zielone dnia tego jak szmaragd, moczyły końce drobnych nóżek, i, stanąwszy nad wodą, krzyczało:
Jagoury!...
Ben quoi?... — pytał flegmatycznie breton.
Dziecko dawało mu jakieś polecenie, którego on słuchał obojętnie, kiwając głową. On-to bowiem miał zabrać na swą łódź wszystkie okręciki i wypuścić je na pełne morze. Latarnia morska była metą tych regat miniaturowych; dziesięć franków — pierwszą nagrodą. Statków zapisanych była spora liczba; lecz ciągle jeszcze nadciągały dzieci, prowadzone przez bony w białych fartuchach i muślinowych czepkach, niosące maluchne okręciki. Ze wszystkich uliczek, rozpadlin murów, wąwozów, wysuwali się tryumfujący malcy w beretach, z nagiemi łydkami, drepcąc po piasku, bijąc się z boną i spiesząc na brzeg, aby natychmiast zacząć krzyczeć:
Jagoury!...
Ben quoi?
Lecz dzieci już odbiegały i stawały na ich miejsce