Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/268

Ta strona została przepisana.

ców w czerwonym berecie pobiegł tuż za bosym bretonem i, szybko przeskakując z kamienia na kamień, przedostał się do łodzi Jagourego. Było to niejako hasłem, natychmiast bowiem cały tłum chłopczyków i dziewczynek rzucił się ku owéj ścieżce z piskiem i hałasem. Bony wmieszały się także pod pozorem opieki i w mgnieniu oka łódź Jagourego napełniła się beretami, wśród których bieliły się czepki sług i żagle miniaturowych okręcików.
Hoe ho!... — krzyknął Jagoury.
Bosy chłopak odepchnął łódź, która, obciążona, wypłynęła na morze. Widać było na tle ciemnych desek kilka różowych rączek, gwałtownie pragnących zanurzyć się w wodzie. Berety powiewały pożegnaniem, pisk i śmiech dopłynął razem z falą do brzegu. i nagle wszystko ucichło; łódź płynęła po tafli szmaragdu, pozostawiając za sobą szeroką brózdę o dziwacznych, złoto-szafirowych połyskach.
Wówczas Wielohradzki zbliżył się ku paniom Dobrojewskim, które siedziały w cieniu wielkiego parasola, wpół leżąc niedbale na dużych fotelach, z trzciny i szarego płótna złożonych.
Tadeusz pragnął zastosować się do rad matki, zbliżyć się cokolwiek do saméj hrabiny i dać się jéj poznać z jaknajlepszéj strony. Wydawało mu się to zupełnie naturalne i nawet niezbędne.
Hrabina siedziała znużona upałem i zdenerwowana morskiém powietrzem. W fałdach jéj sukni spa-