Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/274

Ta strona została skorygowana.

siedział wyprostowany na małém krzesełku i jakieś szkice kreślił. Na samym brzegu unieruchomieni w romantycznych pozach stali trzej mali chłopcy, niby zajęci puszczaniem na wodą drewnianego statku. Fale oblewały ich bose stopy, obdarte berety okrywały głowę. Nieruchomi, jakby nagle zaklęci, przedstawiali wybornie typ „rodzajowego“ obrazka.
Amerykanki gorliwie przenosiły na płótno olejne fotografie téj teatralnéj sceny. Sanderson od czasu do czasu wstawał, szedł ku morzu i potwornym akcentem wydawał rozkazy modelom.
Vô — plous an ariêre!...
Profesor powracał na swoje miejsce, zatrzymując się po drodze przed stalugami téj lub owéj uczennicy. Milcząc, zamieniał z nią kilka gestów. Dziewczyna kiwała głową i znów zapadała cisza.
Wielohradzki powstał i ku trzeciéj „plaży“ iść zaczął. Lękał się, aby Muszka go nie dostrzegła i nie posądziła o niedyskrecyę. Czuł, iż ani na krok nie posunął się w zbliżeniu do panny Dobrojowskiéj i że pomimo zamienionych uścisków i kilku słów bardziéj znaczących lęka się jéj tak samo, jak we Lwowie.
Minął trzecią „plażę” i wyszedł teraz na brzeg zupełnie pusty, zawalony kamieniami, pomiędzy któremi szumiały fale, unosząc na sobie całe wstęgi ciemnego warechu. Odetchnął, nie widząc stalag i błękitnych bluzek Amerykanek. To bezustanne szarpa-