Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/288

Ta strona została skorygowana.

u stropu w rodzaju drewnianego pudełka; deska, na któréj leżały czarne bochenki chleba, — wszystko to miało w sobie linie i zarysy przechowane z Wieków Średnich, z lekką domieszką gotyku w ornamentacyach, lecz w całości zachowujące harmonię stal, czerniących się w półmroku starych, rozpadających się w gruzy bretońskich kościołów.
Wielohradzki i Muszka, przedzieleni wązką deską stołu, siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, i tylko oczy ich spotykały się co chwila, migocąc jak fajerwerki.
Hrabianka zdjęła z głowy „kapotkę” i oparła się plecami o ciemno-brunatne tło ściany. Włosy były prawie téj saméj barwy, co deski, lecz promienie słońca, wpadające ukośnie przez drobne szybki jedynego okna, zapalały w kręconych kędziorach aureole złotawych iskierek.
Wzrok jéj wciąż wpadał w źrenice Tadeusza i uciekał szybko jakby spłoszony. Dodawało jéj to uroku. Był to fałsz z pozorami eleganckiéj naiwności, przewrotność wszystko wiedzącéj dziewczyny, złagodzona wdziękiem trwożącego się podlotka.
We drzwiach chaty zaciemniło się nagle. Ciężko wlokąc pokrzywione nogi, wszedł Jagoury z fajką w ustach. Odziany w swe poszarpane ubranie poławiacza sardynek, miał wygląd żebraka. Lecz beret granatowy z fantazyą spadł mu na ucho olbrzymie, włosem obrosłe. Poszedł wprost do komina i nachy-