Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/294

Ta strona została przepisana.

Wielohradzki uśmiechną! się z przymusem. Miał ochotę zawołać: — Cóż w tém dziwnego!... lecz nie śmiał. Czuł, iż znów stoi nad przepaścią i że jedném słowem może rozświetlić całą sytuacyę.
Cofnął się jednak przerażony.
Zaczął szukać pieniędzy w kieszonkach kamizelki, i znalazł tylko dwie dziesięciofrankówki.
Uniesiony hojnością podróżujących po za granicami kraju Polaków, rzucił na stół ową złotą monetę.
Bretonka zafrasowała się.
— Nie mam pieniędzy... nie mogę zdać reszty.
Lecz on banalnym giestem fałszywego wielkiego pana wskazał ręką na stół.
Gardez tout ça! — wyrzekł, zmierzając ku Muszce, która nagle spoważniała, zatrzymała się przy kołysce dziecka i uważnie w twarz malca patrzyła.
— Idziemy? — spytał Wielohradzki.
— Tak.
Zbierając fałdy sukni, wysunęła się Muszka z chaty.
Stojąc na dziedzińcu, na którym suszyły się sterty paproci, zwróciła się ku Wielohradzkiemu z widocznym niesmakiem w wyrazie twarzy.
— Dałeś jéj pan dziesięć franków? — spytała — po co? Pięćdziesiąt centymów było aż nadto dobrą zapłatą. Po co psuć takich ludzi!
Lecz on szybko zbliżył się ku niéj i porwał ją za rękę.