— Moja żona! — wymówił cichym, namiętnym głosem.
Muszka znów śmiać się zaczęła.
— Tak, tak! a ty... mój mąż!...
I wziąwszy się pod ręce, iść szybko zaczęli ku gardzieli wąwozu, w którym oczekiwały na nich kaskady srebra, złota, jasność plam słonecznych, szmaragdy mchów i bluszczu, amarant digitalu, fiolet dzwonków i... blaszana grzywa panny Marceli, téj panny Marceli, która, według słów Muszki, nie lubiła mleka
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Pracownia wspólna amerykańskich malarzy mieściła się w jednym z domów, stojących tuż po nad balustradą portu.
Pracownia była duża i pusta. Jedynie ściany pobielone zarysowane były czarnemi plamami karykatur.
Pomimo wielkiéj ilości świec, oprawnych w różnorodnego pochodzenia świeczniki i lichtarze, w pracowni téj panował smutny półzmrok — żółty, chorobliwy, opadający od sufitu jakimś welonem szarego popiołu.
Szerokie okno, wychodzące na port, przysłonięte było całe czarną płachtą wełnianą. I kir ten jeszcze smutniejszy nadawał wygląd owéj sali, w któréj odbywał się ów „bal” kolonii amerykańskiéj, bawiącéj w Concarneau.