te same czarowne, tęczowe światło brylantowych promieni.
Wielohradzki powoli ręce Muszki zarzucił sobie na szyję i pozostał tak wpatrzony w jéj oczy, w jéj twarz, w jéj usta, czując, iż w téj powodzi srebra i łagodnego a melancholijnego blasku niknie jego wzburzenie, które go ogarniało tam, w pracowni malarzy amerykańskich.
Natomiast przejmowało go szalone wzruszenie i smutek. Walczył długo, czując, iż łzy nabiegają mu do oczu. Wstydził się tego nadmiaru czułości, tém bardziéj, że twarz Muszki miała wciąż w sobie wyraz dziwny — rozmarzonego Sfinksa. Patrzyła przed siebie, na morze, rozpływające się w szafirze i srebrze, i zdawało się Wielohradzkiemu, iż ten szafir i srebro chłonęła w swoje źrenice. I nagle zamigotało coś na jéj rzęsach. Czy i ona płakała? Nie śmiał się pytać, lękał się przerwać czar téj chwili. Czuł się tylko ze zbytku szczęścia — nieszczęśliwym i był w téj chwili prawie dzieckiem, potrzebującém pieszczoty, uspokojenia.
Powoli osunął głowę na jéj kolana i pozostał tak nieruchomy, ukrywszy twarz w jéj dłoniach. Wówczas Muszka spojrzała na niego z pod przymkniętych rzęs i usta jéj wyszeptały, jakby mimowoli:
— Pauvre petit!...