Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/312

Ta strona została skorygowana.

Lecz on nalegał.
— Ostatni raz!...
Oczy jéj mimowoli padły na jego twarz ładną, bladą i zmęczoną. Miał wygląd lekko zabarwionego posągu: tak blade, pastelowe tony mieniły się pod jego skórą i w jego źrenicach. I zwyciężoną tą dziwnie subtelną urodą chłopaka, panna Dobrojowska nagle zdecydowała się.
— Chodźmy!... — wyrzekła.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

I szli znów wzdłuż balustrady wybrzeża, nad którą kołysały się welony siatek, welony bronzowe, zielone, oranżowe, mieniące się, jak mora, na tle nieba. Barki wypoczywały, a ciężkie postaci rybaków ześlizgiwały się z ocembrowania na ławki łodzi. Po dnie nagiém włóczyła się zieleń porostów i ciemne wstęgi warechu. Wpół nagie dzieci biegały, czepiając się kamieni fortyfikacyi.
Muszka i Wielohradzki szli w milczeniu: on smutny, ona jakaś surowa i znów zesztywniała moralnie. Gdy wyszła ze swojéj kabiny, ubrana jak zwykle, zdawało się Wielohradzkiemu, iż rzuciła na morze wzrok pogardliwy, prawie nienawistny. Lecz szybko wyraz ten cofnął się pod jéj ciężkie powieki. Wchodząc na „plażę”, była tylko obojętna, zimna, roztargniona, taka, jaką ją widywał często wśród salonów lwowskich, w chwili prowadzenia kotylionów.