jego dorożkę. Ten fakt zwiększył jego rozdrażnienie. Postanowił natychmiast poprosić matkę, aby nigdy od Teci, ani jéj rodziny, nie przyjmowała żadnéj pieniężnéj przysługi.
Lecz Wielohradzka weszła, i Tadeusz nie powiedział ani słowa. Zaczął tylko porządkować drobiazgi na półkach i układać książki. Z kieszeni palta wyjął dużą książkę w żółtéj oprawie i położył ją na wierzchu. Było to Salammbô Flaubert’a, które Tadeusz kupił na jednéj z kolejowych stacyj, skracając czytaniem nudy podróży.
Tymczasem Wielohradzka, trochę zaniepokojona zachowaniem się Tadeusza, stała w milczeniu koło stołu i układała kwiaty w bukiecie. Twarz jéj wydawała się bardzo bladą, a pasma włosów, zakrywających dawną modą uszy, jeszcze więcéj zbielały.
Ubrana była, jak zawsze, starannie, nawet elegancko.
Tylko rękawiczki, które miała jeszcze na ręku, były bardzo zniszczone i miały palce zasmarowane atramentem.
Wreszcie widząc, iż syn nie zdejmuje nawet palta i coraz więcéj zacina usta, które już teraz wązką linijką znaczyły się wśród twarzy, odezwała się sama jakimś niepewnym, nieśmiałym głosem:
— Czy panie Dobrojowskie pozostały w Concarneau?
Tadeusz poskoczył ku niéj i porwał ją za rękę.
Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/321
Ta strona została skorygowana.