Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/326

Ta strona została przepisana.

nym fantazyi. Ubrał się szybko i uśmiechnięty wszedł do pokoju, w którym matka, odziana w pikowy szlafrok, ustawiała właśnie na tacy przybory do jego śniadania.
Widząc wchodzącego syna, zdziwiła się niezmiernie.
— Jakto? już wstałeś?... a, mój Boże!... pewnie maszyna nie dała ci spać...
Lecz Tecia, nie podnosząc głowy, odparła:
— Proszę pani... jeżeli mamy odnieść tę bluzkę o jedenastéj, to jakże było czekać!
Lecz Wielohradzki po dawnemu do lustra podszedł.
— Nic nie szkodzi, matusiu!... nic nie szkodzi. Wyspałem się doskonale. Teraz proszę o kawę i zalczstangę... Idę do biura!
Przyglądał się sobie z zadowoleniém. Był bardzo blady i miał błękitne pod oczyma smugi. Ale to tylko dodawało mu wdzięku. Obejrzał zęby i rozszerzał usta, wykrzywiając je w dziwacznym uśmiechu, tuż przed taflą lustrzaną.
Wielohradzka, uradowana zmianą jego usposobienia, nalewała mu kawę.
— Wypijesz tutaj, czy w swoim pokoju?
— Nie, tutaj, razem z paniami!
— Maszyna turkoce, rozboli cię głowa...
— Och! niema obawy.