Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/335

Ta strona została przepisana.

i zobaczył, czy owa kolonia letnia bardzo nie zanieczyściła zameczku?
— Jaka kolonia letnia?
— Prawda, ty nic nie wiesz, nie byłeś na ostatniéj sesyi. Pozwoliliśmy kanoniczce Haden sprowadzić do Szabrówki całą czeredę małych dziewczynek. C’est une bonne action!... quoi!
— Zapewne!.. zapewne!... — potwierdził Bodocki.
Rozmowa urwała się, i Wielohradzki, który nie mógł czytać, słysząc obce głosy, wstąpił znowu na szczyt Akropolu.
Lecz Pozbitowski znów zaczął mówić, teraz półgłosem i z jakimś ironicznym uśmiechem.
— I cóż Maleni?
Jurek Bodocki powstał z sofy i, włożywszy ręce w kieszenie, zaczął po pokoju chodzić.
— A no, nic... — odparł — to było dawno do przewidzenia... ce n’est pas une surprise.
Zatrzymał się u drzwi prowadzących do drugiego pokoju.
— Jak Boga kocham!... — zawołał szeptem, zaglądając przez szparę — och!... mais c’est epastrouillant! colossal! pyramidal!
— Co takiego? — spytał Pozbitowski.
— Pst... cicho... nie skrzyp butami, bo go spłoszysz!
— Kogo?