nych warkoczach, białawo liliowym welonie nieba i oczach z gwiazd złotych utkanych.
Zielone warkocze Mai, i jasne suknie kobiet; aureole kapeluszy podlotków, i białe paltociki dziewczynek; tu i owdzie jaskrawa plama czerwonéj parasolki, złagodzona łagodną barwą bławatków, fijołków, któremi przeważnie kobiety kapelusze swe tego roku przystrajać zaczęły.
I ciągle — wzdłuż chodników, koło szeroko otwartych drzwi sklepów i cukierni — fala sukien szumiących jedwabnemi spodami, całe słońca włosów złotych, kręconych ponad rozjaśnionemi czołami młodych dziewczyn...
Wielohradzki, włożywszy ręce w kieszenie palta, szedł, złożywszy usta jakby do gwizdania. Miał na twarzy wyraz gryzącéj ironii i niewysłowionéj pogardy. Żadna z tych kobiet nie interesowała go: przeciwnie, postaci ich uśmiechnięte, słońca ich włosów gniewały go i dręczyły.
— Gęsi!... myślał — gęsi mieszczańskie!... i czego to w domu nie siedzi? czego się to po ulicach włóczy?..
Mała odarta dziewczyna zabiegła mu drogę, podając bukiecik liliowych sasanek, sztucznie naśladujących fijołki.
Odsunął ją końcem buta, rad, że może na kimś swój gniew wywrzeć.
Dziewczyna zemściła się, rzucając za nim cienkim głosikiem.
Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/60
Ta strona została skorygowana.