— A więc décidément idziesz pan do domu?
— Décidément.
— Szkoda! szkoda!.. Poszlibyśmy trochę na Szkarpy, potém na Rury, potém... jakże to się nazywa?
— Na Pohulankę...
— Aha! aha! na Pohulankę... Napilibyśmy się mléka prosto od krowy... Pan wiész... une vache... ciepłe mléko... delicye... potem wrócilibyśmy do miasta i wpadlibyśmy na chwilę, gdy szwaczki idą do pracowni... i pensyonarki do konwiktów... Ii y en a!.. A ładne to, a młode... a... des anges!.. décidément!.. des anges!..
Mówiąc te słowa, Melunio Orlicki krzywił się, marszcząc swą twarz, twarz podobną do przegniłéj gruszki, podciągnął w górę brwi nakreślone grubo czarną mazią na skórze bez śladu zarostu i oczy swe czerwone, obwieszone dokoła workami ze skóry, a zaciągnięte bielmem starości, ku niebu ciągle podnosił.
Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/7
Ta strona została uwierzytelniona.
I.