Odziany był w wielki płaszcz czarny z peleryną, który wlókł mu się po ziemi i plątał pod stopami; na głowie, cokolwiek na bakier, z pewną fantazyą, szapoklak wspaniały, przyklejony do płasko ułożonych i wyczernionych silnie włosów.
Majowy ranek był zimny; stary Melunio trząsł się z wiosennego chłodu, lecz junacko pierś starego viveur’a naprzód wystawiał. Lśniący gors koszuli balowéj, w drobniuchne zakładeczki cały, cokolwiek zwiędły w atmosferze nocy balowéj, bielił się pomiędzy fałdami płaszcza. Nos Melunia był siny, cera trupia; wargi obwisły, nitka śliny sączyła się powoli, spadając na wyfiksaturowaną hiszpankę.
Lecz Melunio wracać do domu nie chciał. Obrzmiałemi oczyma po przestrzeni ulicy Jezuickiéj wodził, powtarzając:
— Des anges!.. des anges!..
— Stojący naprzeciw niego Wielohradzki zaledwie mógł utaić swoje zniecierpliwienie.
— Na podobne wycieczki trzeba miéć siły hrabiego! — wyrzekł wreszcie, zapinając szczelnie pod szyję swoję palto — Il fait diablement froid, a kotylion trwał dłużéj niż zwykle...
— Oui! oui! — odparł z roztargnieniém Melunio. — Trzeba miéć mes forces i moją siłę życiową.
Uśmiechnął się, pokazując nagle cały rząd sztucznych zębów.
Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/8
Ta strona została uwierzytelniona.