Strona:Gabriela Zapolska - Ósma klasa.djvu/2

Ta strona została przepisana.

bukiecik białych pierwiosnków, a na brzegu biurka ostrożnie położył pakiecik związany sznureczkiem. Ten pakiecik ogarnął miłosnym wzrokiem, zanim umaczał pióro w kałamarzu.
Bo ten pakiecik przedstawiał dla Mikusia maleńki światek.
Było w nim sześć ciasteczek. Skromniuchnych kruchych gwiazdeczek z podrzędnej cukierenki. Gwiazdeczki te zaś lubiły młode dziewczęta. Takie niewybredne, grzeczne szwaczuchny, co to o zmroku wysypują się na miasto, jak fiołki z koszyczka.
Mikuś miał kochankę, taką szwaczuchnę — nazywał ją (niewiadomo dla czego) Organtyną. Nie było to ładne.
Ona nawet za to się gniewała.
Ale on wytłumaczył jej, że to pachnie trzydziestym rokiem, Mussetem, Ninon... Nie rozumiała — ale się poddała.
I — oddała.
Została — Organtyną, kochanką Mikusia — który obdarzał ją biletami do Colosseum i częstował ją kruchemi ciastkami, ile razy odwiedziła go o zmierzchu.
Wszystko to naturalnie w niewielkiej ilości. — Ona za to całowała go po rękach i przysyłała mu szkaradne kartki korespondencyjne, na których pomalowane lalki miały prawdziwe włosy.
On — kartki te chował pospiesznie, bo się ich wstydził.
I zmierzchu czekał.

Dziś właśnie mieli się zejść. Stąd pakiecik z kruchemi gwiazdeczkami figurował na stole.
Nad głową Mikusia bielała na ścianie wielka karta.
A na niej — napis. —
Czas to pieniądz.
Mikuś już wyekspedyował sporą ilość interesantów. — Był to specyalny dzień grafomanów i grafomanek. — Zjawili się w zwartym szeregu. Lecz Mikuś stawił im mężne czoło. — Z dziwną wrażliwością odczuwał, jaki ton przybrać z kim należy. — jednych głaskał obietnicami, drugich miażdżył odmową, po grafomanach zjawiła się deputacya malarzy pokojowych, którzy czuli się dotknięci silnie artykułem dziennika, odmawiającym tymże malarzom poczucia piękna. — Przynieśli pochlapane farbą patrony, przedstawiające kilometry pokręconych makaronów, na dowód jak wysoko mają rozwinięty kult i odczucie linii i barwy. Zaledwie Mikuś załatwił się z obrażoną dumą tych panów, hycel przez telefon upominał się o honor swych parobków, którzy delikatnie, a nie brutalnie łowią psy po chodnikach miasta. — Już przed biurkiem zajął miejsce jakiś tęgi przechodzień z domaganiem się krawężników na oddalonej ulicy przedmieścia, a dama trudniąca się professyą, pani Warren, — nieśmiało skrzypnąwszy drwiami, objaśniła, iż »nie miejsce człowieka, ale człowiek miejsce zdobi«. — Przeto delożowanie jej »pensyonatu«, z ulicy Słonecznej, jest bezprawiem i ona błaga pana redaktora, aby zechciał ująć się za jej krzywdą. — Mikuś przyrzekł wszystko — nawet i wystąpienie w obraniu »pani Warren«. — Oburzył się razem z kilku oburzonymi, zasmucił się z kilku tragicznymi, — słowem zadowolił wszystkich. Nikomu nie odmówił, każdego przywiązał do dziennika, — obietnicami sypał na prawo i lewo. Wdzięcznie podejmowali te obietnice interesanci i nadziani niemi odchodzili jacyś lżejsi z rozjaśnioną sytuacją. —
Mikuś czuł się panem tych sytuacyi. Na chwilę był ich władcą — trzymał ster ludzkiego zadowolenia w ręku. Czuł się mocnym i po nad innymi. — Niemal podziwiał się, że potrafi z taką werwą i doskonałością odnaleźć w sobie odpowiedniki dla każdej sytuacyi. — Winszował sobie tej przytomności umysłu, tego sięgania do głębi, aby z niej wydostawać sharmonizowane akcenta. — Miał się nieledwie za »geniusz« w tym kierunku. Ze zręcznością prestydygitatora żonglował prośbami, żądaniami ludzi nerwowych, kobiet niezadowolnionych, charakterów zbyt wymagających. — A żonglował tak, że najdziksze pretensye nabierały form usprawiedliwionych w jego oświetleniu i to, co zdawało się napozór nieziszczalne, stawało się najzupełniej z logiką stawania się — zgodne.
W zuchwalstwie udających mu się coraz doskonalszych zwycięstw, żądał prawie od losu, aby mu rzucił coś, nie do spełnienia, coś wyzywającego w jego rzemiośle, jakieś żądanie czynu, wielkością przewyższającego wszystko, co dotąd żądano od niego.
Chciał, aby nagle przed nim stanął ktoś, ciskający rękawicę całemu społeczeństwu i zażądał od niego, aby on — Mikuś, był heroldem wzywającym na śmiertelne zapasy.
Tak sobie oto poczynał w myśli, zuchwały sekretarzyk, w nowem ubranku, koloru rozduszonego błota, — siedząc naprzeciw wiązanki pierwiosnków i trąby telefonu, gotującej się do tajemniczego a skrzekliwego ryku.

(Dalszy ciąg nastąpi).