Wszystko — kona!
Ale najczęściej i najboleśniej kona w nas to uczucie, które jest źródłem życia i życie nam daje. Gdy przyjdzie na nas ta śmierć grozy pełna, jak przed widmem piekielnem wyciągamy ręce.
Lecz widmo to jest nieubłagane. Jak dzwon cmentarny, tak wpada w naszą duszę, całe czarne od smutku, często bezpodstawne, zaledwie naszkicowane, o konturach prawie niknących, niepochwytne, niewyrozumowane.
Widmem tem — agonja miłości!
∗
∗ ∗ |
Agonja miłości! Agonja tego, co ma być nieśmiertelne, co sami uważamy w chwili ekstazy za więzy dantejskich kochanków? Konanie całej gamy pełnych akordów, z których stworzyć się miała symfonja doskonała, przepotężna, w blasku swej wiecznej harmonji głusząca wszystko — nawet skrzyp szubienicznego powroza! Śmierć powolna pocałunków stygnących, na wzór ręki trupa, ręki, z której różowy brzask ucieka i żółta barwa gromnicznych łodyg wśród nieruchomych palców się wije! I wszystkie uściski — uściski, całe od płaszcza włosów kobiecych czarne, jak noc, lub złote, jak samo południe — uściski te bledną, na wzór długich szat białych, które z katafalków aż ku masie kwiatów, u podstaw świeczników więdnących, suną się i zapalonych koło trumny świec ogniki w atłas swój chwytają. A szept miłosnych słów, od którego drży całe serce kobiety i uśmiecha się próżność mężczyzny — szept ten w powietrzu się rozpływa, jak łopotanie skrzydeł puszczyka, który nagle na opuszczone domowstwo spadłszy, zawodzi a łka, jak matka nad trumną dziecka, jak pies nad grobem pana.
∗
∗ ∗ |
Przychodzi to czasem nagle, nie strząsnąwszy nawet ze skrzydeł uczucia brylantowych iskier gorących uniesień.
I nagle, wczesnym rankiem ze snu się budzimy, z tem dziwnem przeświadczeniem, że w cieniu nocnych tajemnic stało się z nami coś niezwykłego, jakieś zdjęcie długo noszonej i do ciała przylegającej odzieży, utrata cienia, cała masa pustej przed nami przestrzeni, w którą iść będziemy odtąd musieli.
Duch nasz, który od tak dawna daliśmy na służbę tej drugiej istocie, nagle powrócił do nas i stoi obok zdziwiony, zimny, wystygły, zmęczony, odzwyczajony od nas samych, nie pojmujący na razie znów wspólnego życia.
Nie zaszło przecież nic nadzwyczajnego. Dzień wczorajszy był podobny do dzisiejszego. A przecież miłość, która wczoraj jeszcze ogarniała nas całych, wstrząsała nami, szarpała nam nerwy na strzępy — ta miłość zaczyna konać w blasku matowym bezmyślnego ranka.