Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.



Oddano mi ją wśród słonecznych promieni majowego ranka wesołą, uśmiechniętą, spłonioną pod zwojami białego muślinu. Główka jéj spoczęła na mojém ramieniu z ufnością bezgraniczną, a błękitne oczy szukały mego wzroku lękliwie, nieśmiało nawet.
Oddano mi ją na zawsze i dozwolono nazywać... żoną. Z tym złotym słońca promieniem zeszedł ku mnie biały anioł i tulił jasną głowę do méj piersi, dozwalając mówić sobie „ty” — i nazwać się „żoną.”
Nie wiem dlaczego nigdy nie mogłem powiedziéć jéj „żono” — mówiłem do niéj „moja mała.” — I ona to wolała. Było to dziecko moje, drobne, małe, wątłe... pieszczona gołąbka, mała ptaszyna.
Gdy późniéj karmiła całe stada białych gołębi, zdawała się tylko być ich starszą siostrą. Jasność jakaś promienna biła od téj drobnéj istoty, rzekłbyś świetlana aureola otacza te złote kręcone włoski. Bałem się chwilami zbliżyć do téj dzieciny, piękniała mi wtedy jak święta na ciemném starém płótnie. Kochałem ją bardzo. Myślałem o niéj w każdéj chwili. Była to