ne pieniądze, miły młodzieniec uderzył swego angielskiego wierzchowca, zmuszając go do szybszego biegu, a tém samém do prędszego dostania się do miasta.
∗
∗ ∗ |
W jednym z pięknych domów, stojących po prawéj stronie Ujazdowskiéj alei, otworzyło się cicho balkonowe okno na pierwszém piętrze i na kamienny ganek wysunęła się wysmukła postać kobieca, otulona w miękkie białe draperye jedwabnego szala.
Kobieta ta wsparła się o balustradę balkonu i wielkie czarne, marzące swe oczy, posłała w dal cienistéj alei, w przeciwległą stronę od miasta.
Pomimo, iż był to lipiec, od dni kilku panowały upały — wątłą postać kobiety przebiegał dreszcz febryczny, a biała delikatna jéj ręka zaciskała silnie fałdy jasnego okrycia. Twarz miała drobną, zmęczoną i bladą. Oczy podkrążone sinemi obwódkami zdawały się skarżyć na jakieś ciężkie cierpienie, nurtujące tę młodą postać boleścią i kopiące przedwczesny grób dla tego acz bardzo pięknego, ale zmęczonego fizycznie i moralnie ciała.
Kobieta w milczeniu wsparła się o ramę drzwi i zdawała się czekać na coś lub na kogoś.
Na drodze wiodącéj do miasta ukazało się kilka wozów z jarzynami, które skrzypiąc kołami, podążyły na targ piątkowy. Chwilami ukazywały się gromadki chłopek z blaszankami mleka na plecach, a z pękami róż i jaśminu w ręku.
Gwarzyły sobie wesoło, stąpając bosemi nogami po