alejowym ostrym żwirze. Wszystkie były rumiane, wesołe i tak odmienne od téj okrytéj jedwabiami damy, która swą bladością marmurową robiła wrażenie czarownie pięknego, lecz martwego posągu.
Całe życie téj bladéj kobiety koncentrowało się w oczach, a oczy te z dziwném natężeniem śledziły alejowy gościniec.
Droga jednak była pustą zupełnie.
Kobieta z wyrazem nieokreślonego znużenia przymknęła swe smutne oczy, i wsparta o ścianę, zdawała się gotować do dłuższego oczekiwania — na kogo? ona jedna zdawała się wiedziéć o tém.
O! wiedziała dobrze blada pani Matylda, że o rannéj porze wracać będzie od jasnowłoséj narzeczonéj piękny Gustaw, ideał, marzenie jéj gorączkowych snów.
Matylda, umitrowane dziecko książęcéj rodziny, wydana w dziecięcym prawie wieku za człowieka, który prócz znacznych kapitałów i linii kolei żelaznéj, nie dał i nie mógł nic dać jéj duszy i sercu, błąkała się wśród wspaniałych salonów mocarzy giełdowych, znękana, znużona, wykolejona ze sfery, w któréj niegdyś była.
Męża nie kochała nigdy, i nic dziwnego, że pomimo może najlepszych chęci, nigdy go kochać nie mogła.
Człowiek płaskiego umysłu, zagłębiony w kombinacyach giełdowych, w chwilach wolnych od tych zatrudnień admirujący baletnice i cyrkowe woltyżerki, czyż mógł zadowolić delikatną i poetyczną wyobraźnię młodéj kobiety?
Złoto bankierskie ozłociło zczerniałą już i poszczerbioną nędzą mitrę książęcą, ale mitra ta ciężyła Matyldzie. Grube, prostackie złocenie chyliło jéj smutne czoło z nieokreśloném znużeniem ku ziemi.
Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.