Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

o złoconych kokieteryjnie główkach. Smutne wojsko! nieudolna armia, postawiona jedynie od parady, niebędąca w stanie odeprzéć napaści wszechmocnego wroga — śmierci!...
Bo czy prędzéj, czy późniéj, śmierć, ta sama, która wchodzi pod słomianą strzechę ubogiego chłopka, wejdzie i przez te złocone podwoje, uchyli aksamitnéj portyery...
Czasem przecież wraca się ona z progu ubogiéj chaty wieśniaczéj, wzruszona potęga prośby zapłakanéj matki, lub wstrzymana bolesnym krzykiem dziecka, mającego stanąć nad przepaścią sieroctwa... Ale z tej sypialni nie wróci się zapewne, tu żadna prośba nie rozlegnie się na jéj widok, nikt tu nie czuwa u wezgłowia.
Na marmurowéj płycie stoliczka, między flaszeczkami o aptecznych etykietach, w srebrnym kubku uśmiecha się przecudna purpurowa róża. Stoi ona tuż przy łóżku — przy skroni śpiącéj kobiety, śląc jéj woń czarowną.
Nagle uchyliła się portyera zasłaniająca drzwi, znajdujące się w głębi; do pokoju wsunęła się postać męzka i mierzonym krokiem szła w kierunku łóżka.
Był to mężczyzna mający lat około pięćdziesięciu, nizkiego wzrostu, otyły, łysy, o grubych wargach jakby złożonych do cynicznego uśmiechu, i zielonawych oczkach świdrujących z pod krzaczystych brwi. Sprawiał on wstrętne wrażenie. Był to bankier X..., mąż Matyldy.
Z obojętnością najwyższą spojrzał na śpiącą, postał chwilkę, poczém wzruszywszy ramionami, odsunął się