Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

także dobre, miłe dziecko, dowcipne i smutno-wesołe. Gdyby go kto zobaczył pochylonego nad ćwiartką papieru, kréślącego coś z zajęciem, sądziłby, że „on” rachunki robi.
Nie! — on rysował swoję karykaturę.
Znałam także człowieka olbrzymiéj inteligencyi i talentu. Było to coś nakształt Heinego. Pisał drobne, krótkie piosenki. Czytając je, otwierało się niebo — on sam życiem swojém grzązł w błocie. Gdy się go łajało, uśmiechał się potulnie i patrzył z przymileniem w oczy. Było tyle dziecka w tym dorosłym mężczyźnie, że mu za ten uśmiech darowałoby się drugie tyle win... Usprawiedliwiał się wyrazem czerwonych od bezsenności oczów — oczy te prosiły o przebaczenie tak potulnie, tak miło, że srogie wyrazy milkły na ustach. Dziecko wypraszało od kary mężczyznę.
Patrz na doktora, na tego żelaznego męża o nerwach ze stali. Z jakąż zimną krwią tnie świeżo przyniesionego trupa, lub robi niebezpieczną operacyę. Jeden rys téj twarzy nie drgnie, „on” stoi chłodny i niewzruszony, brocząc ręką we krwi. Idź za nim do domu. Cóż on robi? Umył ręce w karbolowéj wodzie i zasiadł na dywanie ze swym dwuletnim synkiem. Bawi się tekturowym niedźwiedziem i wycina lalki z papieru. Teraz zaprzągł kota do wózka i usiłuje wytresować go do zaprzęgu. Nagle dzwonek odzywa się w przedpokoju. To chory w przystępie gorączki przerwał bandaże. Budzi się mężczyzna w dziecku — lekarz śpieszy ratować konającego, kot tymczasem wraz z wózkiem ucieka.
O tak! są to stare dzieci, pełne fałszu i obłudy, pełne kłamliwych pieszczot i pocałunków, ale zarazem