ścią. Nie mówi nic, ręka wszakże nerwowym ruchem poprawia jedwabny fular owinięty wkoło szyi.
— Tak dawno cię nie widziałam — mówi daléj dziewczyna, a słowa jéj więzną w gardle, w oczach błyszczą łzy, a na twarz występują gorączkowe rumieńce.
Piękny pan czuje że coś odpowiedziéć musi.
— Mam tyle zajęcia... — zaczyna, ale urywa nagle, widząc bolesny uśmiech na twarzy dziewczyny.
Ona wie dobrze, jakie to zajęcie nie dozwala widywać jéj więcéj tego, którego tak gorąco kochała. Nie skarży się jednak, patrzy tylko błagalnie w błękitne oczy stojącego przed nią mężczyzny. Od dwóch miesięcy nie widziała go wcale, a tęskniła tak bardzo!
— Przyjdź do mnie dziś wieczorem — prosi, a głos jéj drży i rwie się chwilowo. — Ty wiesz... jestem sama na świecie... nie mam nikogo prócz ciebie; za kilka godzin Nowy Rok... wszyscy przywitają go w rodzinném kole... bądź ty przynajmniéj przy mnie... ja już tyle cierpiałam...
Piękny pan patrzy na nią i milczy. Podczas gdy jéj serce rwie się w kawałki, on oblicza ubytek jéj wdzięków — dziwi się zapadłym ustom. Jest-że to ta sama Marynia, którą odprowadzał przed kilkoma miesiącami do domu? Świeża, rumiana, tuliła się do jego ramienia, śmiejąc się wesoło. Wtedy co innego! wtedy pociągała urokiem rozkwitającéj róży — dziś, czego chce ten szkielet kaszlący, zatrzymujący go na środku ulicy? Ona jednak nie zaprzestaje swéj prośby.
— Przyjdź Adamie!... przyjdź późnym wieczorem, jak dawniéj... pamiętasz, wtedy gdyś mnie nazywał... jedyną.
Młody człowiek się niecierpliwi. Zadługo trwa ta
Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.