dok starczył mi za świat cały; jest tu, przede mną w bladém świetle lampy i mówi, mówi ciągle, a słowa jéj padają jak krople zlodowaciałéj wody na rozpaloną płytę żelazną.
Wyciągam ku niéj ręce z niemą prośbą, aby zamilkła, ale ona nie czuje bólu, jaki mi sprawia, i nie pojmuje téj rozpaczy, która mi krew do głowy napędza.
— Nie jesteś wcale piękny i radzę ci dbać więcéj o swoję powierzchowność. Skoro włos utrefisz, a brodę przystrzyżesz, możesz jeszcze podobać się kobietom. Tylko trzeba ci do tego pięknych kwiatów we włosy i sukień o tęczowych barwach... Skoro się odmienisz, kochać cię będę, a nawet... i teraz cię kocham...
Cały fałsz tego słowa rzuciła mi w twarz z zalotnym uśmiechem. Gdy inne kobiety kłamały miłość przede mną, śmiałem się — bo cóż miałem robić? Ale ona, ona, ta wyśniona... stoi przede mną i z uśmiechem zalotnicy podaje mi zimne wargi do pocałunku. Na Boga, dość już téj męczarni!
Zbudziłem ją, a teraz zmuszę napowrót do snu wiecznego! Niech zamilkną te usta, co mi duszę ranią, zamiast wieść w krainę ideału...
Jak szalony rzucam się więc na stojącą przede mną kobietę, chwytam za chłodne ramiona i obalam na ziemię. Przygniatam pierś kolanem, a ręka moja szuka jéj gardła, aby kurczowym ruchem wypędzić z ciała życie, które mię zabija.
Nagle ogarnia mnie wielka niemoc, czuję, że tracę przytomność, pokój cały wiruje wokoło mnie, ściany tańczą, a ja bezwładny nie mogę się ruszyć... Robię wszakże nadludzkie wysilenie i... budzę się.
Strona:Gabriela Zapolska - Akwarelle.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.